Skiturowe przejście Karkonoszy – wspomnienia

Markowi tak spodobało się turowanie wokół „Samotni”, że rok później przyjechał ponownie. Poznał kolejne miejsca, zaprzyjaźnił się z nowymi ludźmi, narciarsko okrzepł. Czy deklaruje chęć kontynuowania skiturowej przygody, znowu wokół przytulnej „Samotni”? Jak zwykle byłoby miło, ale… czy nie czas na coś nowego? Marek stawia pytanie: a może przejdziemy na nartach Karkonosze? Ewa i Krzyś są zachwyceni, Anie sceptyczne, boją się, czy dadzą radę.

Tak to się zaczęło…

Podejmujemy wyzwanie, do mnie należy takie rozplanowanie trasy, aby wszyscy, bez względu na kondycję i kapryśną karkonoską pogodę mogli ją przejść. Jednocześnie chcemy poznać ciekawe miejsca, zwłaszcza po czeskiej stronie, zjechać atrakcyjnymi zboczami. A i „żylety” musiały też mieć coś dla siebie.
Jak udało się nam zrealizować plan, w relacji poniżej.

Tytułem wstępu

Luty 2008, kolejny obóz skiturowy w “Samotni”.  Dziewięć osób na piętrowych łóżkach w wieloosobowym pokoju. Z całego kraju, różnych zawodów, o zróżnicowanym doświadczeniu życiowym i górskim, od licealisty do poważnego ojca gromadki dzieci. Życie na małej przestrzeni w koedukacyjnym towarzystwie prowadzi do niesnasek w grupie albo ją cementuje. Trudne chwile na Smogorni w karkonoskiej pogodzie, awaria wiązań w nartach Joanny i chwila odpoczynku w drewutni chatki “Smogorniak: I dzieje się magia- z ogólnopolskiej “zbieraniny” tworzy się. zgrany i przyjazny zespół. A na zakończenie foczka (symbol „foczenia” na fokach) uszyta przez dziewczyny z rękawów Filipowego T-shirta. Na tyle trwałe więzi powstały pomiędzy nami, że jeszcze tego samego roku postanawiamy spotkać się następnej zimy. Tym razem zamierzenie jest  i ambitniejsze i ciekawsze. Na nartach przemierzyć całe Karkonosze.

Zaczynamy

Trochę spóźniony w niedzielny wieczór docieram z Markiem do “Samotni”. Wielka radość na twarzach niewidzianych od roku osób, mówimy jeden przez drugiego, etc… Niestety proza przewodnicko-instruktorskiego życia-znikam w narciarni kompletując sprzęt dla wszystkich. Ania brunette donosi piwo…górskie przyjaźnie mają wielką wartość. Rano zjeżdżamy pięknie przygotowaną “Złotówką” do Karpacza. Dla niektórych to pierwszy zjazd w sezonie-lepiej nie ryzykować w pierwszy dzień i dać się poprowadzić po “sztruksie” na dół do czekającego już na nas busa . Krajoznawczy przejazd podnóżem Karkonoszy do miasteczka pod Szrenicą. Idziemy przez pozostałości starej skoczni nad wodospad Kamieńczyka. Przed 1936r. Szklarska Poręba  rywalizowała z Garmisch-Partenkirchen o prawo organizacji zimowych Igrzysk, stąd ta, obecnie już zapomniana budowla na leśnej polanie. Najwyższy w Sudetach wodospad w bardzo zimowej szacie prezentuje się całkiem efektownie. Podejście zboczem Doliny Kamieńczyka jest długie i trochę monotonne, Na Hali wpadamy w hałas i zgiełk  “kolorowego zawrotu głowy”, szalejący carvingowcy i snowboardziści. Nie po to tu przyszliśmy, omijamy schronisko  szerokim łukiem i pod Szrenicą rozkoszujemy się w spokoju rozległym widokiem na Izerskie i Jested.. Tu nareszcie można zdjąć foki i w pięknym śniegu pomiędzy ośnieżonymi świerkami zjechać do czeskiego schroniska Vosecka bouda. Tylko my jesteśmy tam na nartach turowych, reszta towarzystwa uprawia narodowy zimowy sport Czechów- bieżki. Dla nich narciarze z fokami to “skialpy”. Polskie skialpy miały wstąpić tylko na chwilę , dosłownie na herbatę, skończyło się na knedlikowo-piwnym obiedzie. Nie żąłujem. Vosecka bouda,  położona na południowych stokach Szrenicy, obok “Jelenki” jedno z niewielu małych i kameralnych schronisk czeskich, utrzymało charakter typowej boudy. Grzejmy się przy osobliwym piecu , na którego kaflach przedstawiona jest obrazkowa historia boudy. Obiadowe posiady skutkują nocnym zjazdem przy świetle czołówek. Z Czeskiej Budki do  naszego schroniska “Pod Łabskim szczytem” zjazd jest długi i interesujący, ale niekoniecznie przy wątpliwej widoczności. Na szczęście wszyscy jadą ostrożnie i odpowiedzialnie, kontrolując prędkość . No, może poza Ewą, ale ona i na koniach szaleje, wiec ryzyko ma wpisane w życiorys. Łabski nas urzeka – cisza, spokój, z okien widok na światła  leżącej poniżej Szklarskiej. A szemrzący agregat i brak światła po 22 dodają tylko temu miejscu uroku…

Po czeskiej stronie

Noszenie nart przy plecaku to turystyka narciarska, a foczenie to narciarstwo turystyczne ?    Zadajemy sobie to pytanie, podchodząc rano na grzbiet. Po nocnym przymrozku jest twardo , męczymy trochę inne mięśnie. Za to piękna lampa, podziwiamy lśniący w porannym słońcu  Kociołek Szrenicki. Jest lawiniasto, więc i niewiele w nim narciarskich śladów. Przy Czeskiej Budce jest tak ciepło, że chłopaki robią orzełki w śniegu. Podchodząc pod Kotel mijamy się z tłumami biegaczy, których wyrzuca na Lysej horze kanapa z Rokytnic. Niechęć do tłumu w górach powoduje, że za wcześnie skręcam ze znakowanego szlaku. Od kolorowego tłumu odbija się postać w znajomym (nie będę wnikał jak bardzo) szaro-niebieskim uniformie i raźno wymachując kijem i głośno pokrzykując (za nic mając oczywiście ochronę przyrody przed hałasem :-) )  dogania nas szybko. Jest na biegówkach, wiec wariant ucieczkowo-znikający nie ma szans powodzenia. Przyklejony na usta uśmiech nr 7, wyciągnięta dłoń na powitanie, bajer nr 3 i mój kaleki czeski powodują, że obywa się bez “pokuty” (standardowo min.1000 koron). Niestety jesteśmy już namierzeni i pilnowani do samej Vrbatowej Boudy. Planowany  pyszny zjazd -350 m deniwelacji wschodnim ograniczeniem Kotelnych jam  musi zostać odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość. Na domiar złego boudę zamykali o 14, ledwo udało nam się  zakupić piwo. Pokazuję przystanek i pętlę autobusową, latem kursowe autobusy wjeżdżają na wysokość równo 1380m  wypluwając w samo serce gór ze swych przepastnych wnętrz  dziesiątki “turystów”. To czeskiemu Parkowi nie przeszkadza, grupka skiturowców natomiast tak. Wracając dyskutujemy  o istocie ochrony przyrody, o proporcji szkód , jakie ewentualnie my możemy wyrządzić środowisku w stosunku do ruchu autobusowego i dalszych tego następstw. Szkoda gadać…Zjeżdżamy kociołkiem Łabskiego, co jest na tyle interesujące,  że podchodzimy jeszcze raz i  powtarzamy zjazd w świeżym śniegu. Coś się w końcu człowiekowi od życia należy…
Poranek wita nas mgłą i karkonoskim wiatrem, na tyle dokuczliwym, że wyjątkowo na swoje ulubione spodnie windstopperowe  ubieram jeszcze goretexowe. Grupa komentuje to: będzie naprawdę zimno.

Śnieżne Kotły na szczęście odkrywają przed nami swoje piękno, przez przewalające się przez grzbiet ciemne  chmury przedostaje się od czasu do czasu blade słońce. Ośnieżone skalne ściany i strome żleby robią wrażenie zupełnej niedostępności,  pstrykają aparaty. Nie chce się wierzyć, że to miejsce wiosennych narciarskich harców. Zjazd do “Martinovej boudy” trochę bokiem, wzdłuż linii lasu, nie podoba mi się śnieg w kociołku, lepiej nie ryzykować. Śnieg jest na tyle zachęcający i głęboki, że po sutym obiedzie zjazd powtarzamy .Nie obyło się bez kilku efektownych “bałwanków”, ale to, jak wiadomo, narciarz turowy ma w pakiecie.

Po drodze zaglądamy jeszcze w Czarny Kocioł Jagniątkowski, od góry zamknięty jest , o dziwo, nawisem. Moje stwierdzenie, że  to ulubiony kociołek do wiosennej jazdy  pewnej Narciarki z Sępolna, nie spotyka się ze zrozumieniem. Pewnie to wina pogody, mgła i wiatr nie  wpływają dobrze na percepcję terenu…
“Martinovce, pięknie położonej boudzie, trudno coś zarzucić. Drewniany budynek, kaflowy piec, przytulne wnętrze, dobre jedzenie- nareszcie opychamy się  smażonym     serem. Czesi jednak przesadzili próbując  takiemu miejscu nadać ramy górskiego hotelu. Niemal wyfraczeni kelnerzy, pokoje z łazienkami, mimo wszystko drogo.  Jednak tęskno za swojskim “Pod Łabskim”…
Kolejny poranek wskazuje na stabilizację pogody-znowu mgła i wiatr. Rezygnujemy z przejścia grzbietem w kierunku “Odrodzenia” ( i tak nic nie będzie widać) i fundujemy sobie zjazd prawie do samego Spindlerovego Mlyna. Szeroka droga dojazdowa do schroniska zmieniła się w piękną nartostradę.  Na przystanku “Medvedi koleno”-tak nazwana jest jedna z serpentyn- wsiadamy do autobusu regularnej linii S.M-Przełęcz Karkonoska. Autobus jeździ co godzinę wjeżdżając na wysokość 1198m, jego głównymi klientami są  czescy biegacze. Do trzy- i czterogwiazdkowych hoteli górskich (z “boudy” została im tylko nazwa) na samej przełęczy goście dojeżdżają bez przeszkód swoimi samochodami. I znowu-Park widzi  i nie grzmi…
Przybytki górskiego luksusu mijamy z pogardą i wchodzimy do naszego “Odrodzenia”. Niegdyś schronisko tłumnie odwiedzane, teraz  boryka się z wieloma kłopotami. Duży obiekt, nieprzytulny, w środku trochę zimno, ale herbatę i kawę dostajemy smaczną.
Trawers Małego Szyszaka, który przy niekorzystnych warunkach staje się miejscem ciężkich przeżyć dla posiadaczy biegówek, mijamy prawie niepostrzeżenie i zaczynamy  długi trawers Smogorni od  południa  w stronę Lucni boudy Okazuje się nie do końca płaski, tutaj biegacze czescy mają nad nami, “ciężkozbrojnymi”, sporą przewagę. Za to pogoda poprawia się, między chmurami pokazuje się słońce i mamy okazję nacieszyć się widokami. Ostatni raz szedłem tędy ze 20 lat temu, w drugą stronę, ciągle wydaje mi się, że to już…. W końcu jest ! Ogromna ciemna bryła największego czeskiego schroniska,  z  własną piekarnią. Fakt, wypieki mają-palce lizać ! Popołudniowa “fakultativa” na punkt widokowy na Kozich Grzbietach-jedynej grani w Karkonoszach. Początek robi wrażenie-wąsko i stromo na obie strony, nie zapuszczamy się daleko, pechowo znowu jesteśmy w chmurze.. Podejście na Lucni horę w zachodzącym złotym słońcu na wszystkich robi wrażenie. Na szczycie  ostatnie promienie słońca

muskają wierzchołki Studnici hory i Śnieżki, pod nami morze chmur. Widok nierealny, zdejmując na wierzchołku foki  w ciszy i w pogłębiającej się szarówce czujemy się jak pierwsi zdobywcy. Emocjonujący zjazd do schroniska w zaskakująco  dobrym śniegu  ale w zapadających ciemnościach dostarcza trochę emocji. Przejście w doskonałym tempie (forma rośnie !) przy świetle czołówek do “Domu Śląskiego”  to już formalność. Nie przeszkadza nawet  szalejący wiatr.

Znowu po śląskiej (polskiej) stronie

Przełęcz pod Śnieżką 1400m , na której stoi schronisko to jedne z najbardziej wietrznych miejsc w naszych górach. Z trudnością wchodzimy, wiatr wyrywa drzwi z zawiasów, ale i tak jest lepiej niż na grudniowych “Darbórkach”. Za to w środku ciepło i spokojnie,  gorąca kolacja (kucharz Tomek pokazał co potrafi) i grzane wino wprowadzają w błogi nastrój. Nie jest to skiturowanie takie ciężkie. I tak najbardziej z niego lubię zdejmowanie butów i zimne piwo.
Poranek tradycyjnie w tym miejscu wita dudnieniem wiatru w okna, mgłą i zacinającym śniegiem. Nie takim trudnościom  daliśmy radę w ubiegłym roku na Smogorni. Maski i gogle  na twarz, mocno zaciągnięte kaptury i do góry. Trudne podejście,  twarde odcinki bez śniegu przeplatają się z nawianymi, metrowymi zaspami. Niektórzy turyści schodzą  w rakach, jednak większość monszalancko idzie wzdłuż łańcuchów, które czasami zupełnie giną pod śniegiem. Cóż,  każdy ma inaczej ustawiony poziom osobistego ryzyka. Albo nieświadomości.
Na szczycie odwiedzamy nowy budynek Poczty Czeskiej ( nie do mnie pytanie, po co ona tam ). Drewniany prostopadłościan o estetyce cegły na szczęście pokryty jest szadzią i przynajmniej na razie nie szpeci otoczenia..

Pogoda dalej karkonosko stabilna, przy takich warunkach zjazd na wschodnią stronę do czeskiego schroniska “Jelenka” nie dostarczyłby nam żadnej przyjemności, odkładamy go na  kwietniowe słońce. Nie ma to tamto, narty przytroczone do plecaków  i z buta na dół, z pokorą schodzimy do “Domu Śląskiego. Niewysokie Karkonosze po raz kolejny pokazują zimowy pazur. Jeszcze godzina pod wiatr do Spalonej Strażnicy, zjazd “freeridową polanką” koło “Strzechy”( zgodnie z zasadą, że każdy porządny skiturowy dzień powinien kończyć się zjazdem ) i kończymy nasza eskapadę w “Samotni”.
Ostatni zjazd na tyle rozochocił  skiturowe towarzystwo, że powtarzamy go po kolacji,  już w świetle czołówek i przy padających białych płatkach. “Coś tępy ten śnieg, hamuje…” zdziwiony usłyszałem w pewnej chwili. Dopiero poniżej “Strzechy” okazało się, że na jednej z nart została foka.  Niech zostanie słodką tajemnicą, która blondynka tak się zagapiła …

Zamiast zakończenia

To co wydawało się  niektórym  niemożliwe, udało się. Momentami było ciężko, wiatr w oczy i widoczność na kilka metrów, narastające zmęczenie po kilku dniach turowania.  Ale też słonecznie, z  rozległymi widokami szczytów wynurzających się z chmur karkonoskiej inwersji. I ten zachód słońca  na Lucni…  Ale przede wszystkim było ciekawie i sympatycznie – wielka jest siła bractwa dwóch fok.
Został nam jeszcze zjazd ze Śnieżki i fragment wschodnich Karkonoszy do przejścia i zobaczenia. Będzie pretekst do spotkania w przyszłym roku.

Jak na takie krótkie pasmo,  tydzień poświęcony na przejście  Karkonoszy wydaje się przesadą. Naszym zamierzeniem było jednak  zahaczenie o ciekawe miejsca i chociaż częściowe poznanie czeskiej strony,  a nie bicie rekordów. Karkonosze można spokojnie przejść  zdecydowanie szybciej, na przykład w jeden dzień, ale to już zupełnie inna bajka. “KARKONOSZE W JEDEN DZIEŃ” to impreza dla ambitnych i szybkich skiturowców.

Przydatne linki :
www.szkolagorska.com
www.labskiszczyt.pl
www.domslaski.pl
www.martinovka.wz.cz
www.lucnibouda.cz
www.kpnmab.pl
www.krnap.cz

2011
Ziarno zasiane dwa lata wcześniej wydało obfite owoce, w tym sezonie przeszliśmy na nartach Karkonosze dwukrotnie. Niewiele brakowało, a Przejść byłyby trzy.
Z drobnymi zmianami trasy, z noclegami w nowych schroniskach, z ciekawymi zjazdami. Tutaj pogoda, chęci uczestników spowodowały zmiany w stosunku do pierwszego przejścia. Ponownie pojawiły się warszawskie papużki-nierozłączki, czyli Ania „blondi” i Ania „brunetce”, dla których zimowe Karkonosze są nieustającą fascynacją.  Dla Krzysztofa i Andrzeja były to Góry w słońcu, a kilka lat temu Karkonosze widzieli przez pryzmat padającego śniegu i wszechobecnej mgły.

Marzec 2011